Z Tego Miejsca
  
 Jej serce przemierzało
 zapomniane pustynne równiny.
 Wypalony słońcem ląd, pozbawiony chmur
 i odgłosów wody.
 Jeśliby słuchała uważnie
 jej ręka mogłaby przywoływać
 i sygnalizować swoje myśli na jej czole.
 Lecz w tym miejscu
 mogła ona jedynie wznieść swoje ręce ku niebu
 niczym drzewo swe konary
 a kwiat swe płatki.   
  
 W tym zakurzonym basenie,
 cisza nagromadziła się niczym dym
 oczyszczając umysł łajdaka.
 Tego, który nie wierzy myślom.
 Plamy żółtych liści i białej kory
 mogłyby być dostrzeżone jako skrywające się w basenach życia
 otoczone iglicami czerwonych skał.     
 Zgrupowane monumenty piaskowe utrzymywane były razem
 przez jakąś inną formę życia.
 Nie była pewna.   
 Być może jedno życie jest tym samym co inne,
 tyle że podjęte od odmiennej strony.
 Wychwycone z pod-głębi
 przez jakąś niewidoczną rękę, która ożywia
 nawet najzimniejszy głaz z tego miejsca.
  
 Uśmiech pojawił się i pozostał na jej twarzy
 pijąc klarowne drogi słońca.
 Mogłaby przebyć
 milion mil przestrzeni w mgnieniu oka,
 i przesłać okno swojego ciała
 w bezchmurne niebo.
 Po oceanie tym szybował coraz to bliżej jastrząb.
 Obserwowała srebrny punkcik
 krążący ponad jej głową, wczuwając się w jego oczy.
 Czując wiatr złocący jej skrzydła
 w najmiększej fałdzie czasu.
 Drzewo sosny wysyła swe podniebne korzenie
 głęboko w powietrze, aby wydzielać weń swoją słodycz.
 Wniknęła,
 szybując poprzez konary
 do każdej igiełki w ich fabryce powietrza.
  
 Dziwne to uczucie odczuwać przyciąganie ziemskie w locie,
 lecz ona dobrze znała antagonizm
 splendoru tego miejsca.
 Wiedziała, że osadziło się głęboko,
 zamieszkując niczym niezmywalny atrament
 jej serce.
 Pod skórą, mięśniami, kośćmi
 wywalczyło wolną drogę.
 Jakie szaleństwo ją odciąga?
 Jakie marzenie jest silniejsze od tego?
 Jakie serce bije czyściej?
  
 Z tego miejsca,
 jest tak trudno poznać kto jest gospodarzem
 a kto gościem.
 Kto jest witany z radością, a kto jak utrapienie.
 Kto jest odnaleziony, a kto zagubiony.
 Kto przynosi zysk, a kto koszta.
  
 Skierowała swe prośby
 do ludzi przestworzy, po czym czekała na obłok --
 swój sygnał do odejścia.
 Powinna powrócić do domu
 zanim nastanie zmierzch i złote
 oczy staną w obliczu czarnego kodu. 
 Jednym oddechem podtrzymywała starożytne drogi,
 których nigdy nie porzuciła.
 Odwracała je z wewnątrz na zewnątrz 
 i z zewnątrz do wewnątrz.
 Powtarzała to raz po raz.
 Czekając na swój sygnał z przestworzy.
 Jeśli nie obłok...
 to może przemykająca gwiazda.
 (Poza tym, było już zbyt ciemno na obłok.) 
  
 Kiedy spadała pierwsza gwiazda, wstrzymała oddech
 obawiając się, iż mogłaby przeoczyć jej spektralny lot.
 Zastanawiała się z kim dzieliła
 swoje finalne światło.
  
 Czyje inne oczy wybierały się do nieba
 w tej sekretnej chwili? 
 Czy był to także i ich sygnał do domu?
 I co było tym, co odnaleźli
 zakopane tak głęboko w szepcie światła,
 a o czym nikt nie może powiedzieć?
  
 Czekała z podniosłym błyskiem w oczach
 aż spadnie więcej gwiazd,
 aby delikatnie wymieść ją,
 od magnesów tego miejsca.
 Jeśliby wsłuchała się w swoją rękę
 ta mogłaby nakreślić znak na piasku dla innych
 znajdujących się na jej miejscu.
 Mogłaby dotknąć lądu
 w zaszczycie swego wdzięku i mądrości,
 oraz stać się drzewem, skałą, jastrzębiem, lub kwiatem.
  
  
  
  
 Niezniszczalna
  
 Niewiele spałem tej nocy.
 Oczy moje, zamknięte niczym okiennice
 ze slotami, które pozostają otwarte,
 czekają na stworzenie snów
 w jakiejś użytej do tego rzeczywistości.
 Wyczuwam ciebie, lecz żadnego ciężaru na moim łóżku.
 Nic nie rusza się ani nie skrzypi
 poza moim własnym niepokojem.
  
 Wędrujące słowa
 samo-zgrupowane, samo-uformowane,
 i wypuszczone w noc
 niczym mantra powoli wtopiona w muzykę.
 Twoja obecność rośnie wraz z muzyką
 pochłaniając ją w ciszy.
 Przybyłaś do mnie tak wyraźnie,
 iż moje zmysły wzbudziły się w elektrycznych sztormach klarowności.
 Brzęczące latarnie rtęciowe
 wzdłuż wyboistych dróg,
 wydzielają swe nieważkie światło. 
  
 W całym tym czekaniu na ciebie
 żadna forteca ani lisia nora nie nosi mego imienia.
 Leżę na sawannie
 wpatrując się w słońce i żywiąc nadzieję wbrew nadziei,
 iż ono mrugnie zanim ja to zrobię.
 Moje poranione komórki,
 maleńkie świątynie naszej mikstury,
 osłabły podczas twej nieobecności. 
 Czuję jak płaczą w swych miniaturowych światach. 
 Stopy moje opierają się zdrętwieniu,
 odmawiając im swego udziału w rywalizacji.
  
 Gdy tak leżę tutaj samotnie
 czekając, aż ujmiesz mnie w swoje ramiona,
 proszę cię o jedną rzecz,
 pamiętaj mnie właśnie takiego.
 Pamiętaj mnie jako kogoś, kto kocha cię
 poza tobą samą.
 Jako kogoś, który przedostaje się poza osłony, pancerze, maski,
 i wszystko inne co osłania
 twojego ducha ze zbyteczną żarliwością.  
 Pamiętaj mnie właśnie takiego.
 Jako kogoś, kto kocha cię w niedościgniony sposób
 poprzez najgłębsze kanały,
 które nigdy nie zostały zapomniane.
 Kogoś, kto będzie cię kochał wszędzie i zawsze.
  
 I jeśli przyjrzysz się uważnie mojej miłości
 nie dostrzeżesz w niej daty wygaśnięcia,
 lecz zamiast tego, słowo, niezniszczalna.
