Nieograniczone Wspomnienia
Ukazuje mi się wspomnienie
jak leżę na platformie z konarów drzewa
wpatrując się w czarną, letnią zasłonę
ożywiającą nocne powietrze.
Czuję zapach palonego w oddali cedru
i słyszę przytłumione odgłosy modłów w pieśni oraz biciu bębna.
Nie potrafię podnieść mojego ciała ani obrócić głowy.
Jestem świadom kości i mięśni
ale one nie są świadome mnie.
One śpią, podczas gdy ja jestem złapany
w sieć uwalnianego czasu.
Mój umysł nie jest śpiący i pragnie się podnieść.
Opuścić to zastygłe miejsce pod gwiaździstym niebem i tańczyć
z moim ludem wokół ogromnych płomieni ognia
trzaskających żywiołowym światłem.
Chce dołączyć swoje dłonie do rytmu bębnów
wybijających swój łagodny grzmot
w powtarzanych raz po raz impulsach katalizowania życia.
Mogę jedynie pasywnie wpatrywać się w niebo
wyglądając, nasłuchując, wyczekując
czegoś co przybędzie i uwolni mnie
z tego smutnego położenia.
Czegoś co zabierze mnie do góry w ramionach miłosierdzia
ku specyficznemu zapomnieniu, które towarzyszy przebywaniu w niebiańskiej otulinie.
Nasłuchuję odgłosu własnego oddechu
lecz słychać jedynie muzykę mojego ludu.
Wypatruję oznak ruchu u moich dłoni
lecz jedynie gromady chmur
i blask półksiężyca są tym co porusza się
na tle kruczych skrzydeł.
Czasami gdy nachodzi mnie to wspomnienie
powoduje ono odświeżenie progresywnej perspektywy.
Nakłada się ono na dobrze znane nieciekawe położenie
z intensywną błogością
naturalnie transformującą opór w świadomą harmonię.
Istnieje pewne niebezpieczeństwo w dziedziczonych zwyczajach
mojego ludu, który uformował moją błyszczącą skórę
uniżenia i zdefiniowanego ograniczenia.
Mój biały apetyt przesączył się z ziemskich racji pokarmowych.
Zdepozycjonowany do postaci darshanu diabła,
dokładnie tego samego, który
wmanewrował mój lud w ograniczenia --
celę klęski.
(Przynajmniej ja nie mam wspomnień ograniczenia).
Być może tak jest lepiej
leżeć na tym materacu z gałęzi
z całą tą moją szafą pióropuszy i skór
nucących na wietrze.
Być może jeszcze lepiej byłoby
zostać umieszczonym na szczycie konstrukcji płaczu i spalonym
tak, iż marnotrawne wspomnienia nie miałyby
domu do powrotu.
Mam to wspomnienie,
w którym unikam bladej dłoni
mojego mistrza karmiącej mnie
skrawkami kłamstw i spleśniałym chlebem.
Moja skóra tęskni za lekkością,
ale jest to łącze, które zobowiązuje.
Mam to wspomnienie,
w którym trzymam żółte palce,
wielkie i zaokrąglone, ociekające pradawnymi spuściznami.
Wspomnienie, w którym spoglądam na zaokrąglony brzuch Buddy
uśmiechającego się za pastoralną twarzą
w świątyniach, które opierają się burzowemu niebu.
Mam to wspomnienie,
w którym marzę o lataniu.
Rozpościeram skrzydła, które zostały na nowo przymocowane
z trwałością wiązanego sznurkiem spoiwa
tylko po to, aby wpaść w otwarte ramiona ciemności.
Mam to wspomnienie,
w którym widzę swoją twarz w lustrze,
które odbija umysł i duszę kogoś obcego.
Wspomnienie, w którym rozpoznając, iż są one moje odwracam wzrok
w obawie, że mogłyby stać się mną samym.
Jestem zszywaną z fragmentów powierzchnią wspomnień szukającą centralnego rdzenia.
Jestem zagubionymi słowami odbijającymi się echem w cichych kanionach.
Jestem falą światła, która odnalazła siebie
pędzącą nago ku Ziemi
szukającą okrycia w ludzkiej skórze.
Po Pewnym Czasie
Odprawiłem strażników, którzy
stoją przed moimi drzwiami.
Pozwoliłem komórkom zderzać się ze sobą samobójczo,
do chwili, aż mnie wezmą.
Jeśli pozostawiono by historie do opowiedzenia
słyszałbym o nich.
Za wodospadami skanalizowanej paniki
rozlewającej swoje pełne pychy potomstwo
mogę pozostawać ukryty w szumie.
Bycie niewidocznym ma swoje drobne plusy.
Sytuacja ta wciąż utrzymuje widocznym trwałą formę życia,
która jest w stanie szeptać zza tej kotary nikczemności.
To jest naprawdę jedyne stworzenie, które mam ochotę poznać,
poprzez jaśniejące ścieżki słodkiej wspaniałomyślności, która cierpi
w nie przemawiającym wszechświecie
nie słuchającego ucha.
Kiedy zostanę odnaleziony – po tym jak się zagubiłem –
przez nieznane mi serce, którego marsz
nie jest przytłumiony przez personifikację,
otworzę oczy, zrzucę z siebie skórę,
obudzę się ze śpiączki serca.
Odłożę na bok wystrojoną w kostium postać
i zrekonstruuję gospodarza
tak, aby jego obraz mógł być dostrzegany w lustrach,
które przytoczę wraz ze słowami podsłuchiwanymi przez Boga.
Kiedy słowa te są wypowiadane,
inne ucho przysłuchuje się po drugiej stronie
promieniując zrozumieniem
niczym lasery swym neutralnym światłem.
Wspólna mogiła odwagi utrzymuje nas wszystkich
w portalu unikalności,
Bożym szlaku ponownego rozpoczynania.
Z jakiegoś powodu, słowa i obrazy tak rzadko
przebijają się ze swoim znaczeniem do niebios i przezwyciężają czas.
Ale gdy im się to udaje,
stają się abrakadabrą
świętej chwili.
Pantomimą wyrażonej publicznie najgłębszej tęsknoty.
Po pewnym czasie,
nieprawdopodobne powieki otwierają się,
skóra rozsuwa się,
a heroiczne oko budzi się i pozostaje czujne.
Po pewnym czasie, słowa spożywają miąższ i pozostawiają za sobą
niestrawną gorycz.
Emocjonalne zwłoki są porzucane,
jako nierozpuszczalny pierwiastek samotności.
Pozostałość po stanie oddzielenia.